poniedziałek, 9 lipca 2012

Przedpremierowa recenzja „Prawdziwych Morderstw”!

Charlaine HARRIS

„Prawdziwe Morderstwa. Aurora Teagarden”




Perfekcjonistka, choć bez nadmiernej pedanterii. Niewysoka, dość drobna mimo nieco zaokrąglonej buzi, na nosie grube okulary. Bibliotekarka z powołania, wiodąca „spokojne i uporządkowane życie w zabałaganionym świecie”… Hmm… Stop!  Brzmi jakby znajomo, zbyt znajomo, a przecież nie miałam pisać autocharakterystyki, ale recenzję przeczytanej właśnie książki. Kryminału, gdzie główną bohaterką jest pewna bibliotekarka. Sympatyczne dziewczę uszczęśliwione przez będącą jej całkowitym przeciwieństwem matkę – Aidę – równie ekscentrycznym jak jej własne imieniem. Imieniem, które w połączeniu z równie niesztampowym nazwiskiem wywołuje uśmiech na twarzy każdego, komu zostaje przedstawiona powieściowa postać, Aurora Teagarden. Mam jednak wielką nadzieję, że nie tylko nietypowe brzmienie personaliów, ale również inne cechy bohaterki sprawią, że czytelnik polubi Roe (jak ją nazywają przyjaciele) równie mocno, jak ja już po przeczytaniu kilkunastu pierwszych stron „Prawdziwych Morderstw” Charlaine Harris.
Aurora dość nietypowe ma również hobby. Interesują ją słynne morderstwa opisane w książkach, ale tylko te prawdziwe. Fascynujące, tajemnicze i nigdy do końca nie wyjaśnione. Wraz z dwunastoma członkami klubu o dźwięcznej nazwie Prawdziwe Morderstwa uczestniczy w comiesięcznych spotkaniach po to, by spróbować jeszcze raz te nierozwikłane dotąd historie przeanalizować i – być może – wyjaśnić.
Samo istnienie klubu wydaje się mieszkańcom niewielkiego miasteczka Lawrenceton dość dziwaczne, więc gdy nagle sprawy sprzed lat zaczynają ożywać i wymykać się spod kontroli, a za tło obierają sobie właśnie to miasteczko, członkowie klubu, w tym Aurora, zaczynają wzbudzać podejrzenia jego mieszkańców o maczanie rąk w powtarzających się w mieście makabrycznych wydarzeniach.
Aurora mimowolnie wpada w samo centrum tych wydarzeń. Być może trochę na własne życzenie, bo choć próbowała dotąd należycie wypełniać stereotyp małomiasteczkowej bibliotekarki, czasem marzyła skrycie o odegraniu zupełnie innej roli, po przecież „w filmach te wysuszone bibliotekarki z włosami ściągniętymi w kok często pozwalają sobie na nagły wybuch. Niszczą fryzury, zrzucają okulary i ruszają w tango”. Nieoczekiwanie dostaje możliwość zagrania takiej roli, jednak… z niej nie korzysta. Spina włosy w koński ogon, zakłada nudny, klasyczny strój, by potem wykorzystać z całkiem pozytywnym skutkiem ów „bibliotekarski stereotyp”. To właśnie jej wrodzony perfekcjonizm, przenikliwość i inteligencja – tak przydatne w pracy bibliotekarza – pomagają dostrzec to, co umyka innym. Wprawa w tropieniu zaginionych książek, umiejętność obserwacji zachowań ludzkich, pozwalająca odkryć, czego poszukują w lekturze, okazują się niezwykle przydatne w badaniu i prześwietlaniu zbrodniczych charakterów. Zamiłowanie do porządku pozwala dostrzec niuanse, które burzą umiłowany przez nią ład, i jednocześnie ujrzeć konsekwencje tego nieporządku, demaskując coś znacznie więcej niż zacieki na brudnych oknach czy kurz na bibliotecznych półkach. Pozwalają zdemaskować zbrodnię. Prawdziwą, a nie tę będącą jedynie wynikiem fantazji pisarza.
 Ku, być może, zaskoczeniu czytelnika, nie bez znaczenia dla drugiego, detektywistycznego oblicza młodej bibliotekarki jest, jak się okazuje, wspomniany wcześniej jej niezbyt pokaźny wzrost. Wydaje się, że powinien przeszkadzać, a tymczasem jest wręcz przeciwnie. Pozwala spojrzeć na wszystko z zupełnie innej perspektywy (i zapewniam, że wiem co mówię, ponieważ sprawdziłam to przeliczając amerykańskie stopy i cale, mierzymy z Aurorą niemal tyle samo). W przypadku Roe konsekwencją jej niskiego wzrostu jest nie tylko to, że mężczyźni całują ją w czubek głowy zamiast w usta, ale też możliwość zobaczenia tego, co przeoczyli inni. Właśnie ten niezamierzony przywilej bycia mniejszą od większości wokół umożliwia jej odnalezienie bez szczególnego trudu zaginionego narzędzia zbrodni. I w efekcie prowadzi do ostatecznego, spektakularnego rozwikłania kryminalnej intrygi.
Niestety, muszę stwierdzić z pewną przykrością, że mimo odkrycia w sobie pewnych cech podobieństwa do powieściowej bohaterki, nie zdołałam dorównać jej zdolnościom detektywistycznym. Nie wiem co zaszwankowało i czego mi zabrakło, jednak do ostatnich stron powieści nie udało mi się rozwikłać zagadki tajemniczych morderstw. Ostateczne jej rozwiązanie podetknęła mi triumfalnie pod nos, wywołując przy tym należyte zaskoczenie, małomiasteczkowa bibliotekarka – Aurora Teagarden.
Cóż, widać słusznie zawód bibliotekarza nie jest mi pisany…
Renata Kosin, autorka książki „Mimo wszystko Wiktoria”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz